"Nie możemy pasować wszystkim, pozostając szczerymi wobec siebie. [...] W pewien sposób pani brak emocji jest błogosławieństwem"
Zdanie, że trzeci sezon "The Crown" jest arcydziełem, w tym momencie balansuje na kruchej granicy między opinią, a faktem niepodważalnym. Powyższy cytat jest jednym z licznych, stanowiących o tym dowodów. Stanowi też o czymś jeszcze, o temacie, który wydaje mi się jakoś umykać czujnym spojrzeniom mediów i opinii publicznej.
Bardzo dużo mówi się o obowiązującym w naszym czasie kanonie piękna. Cieniutka talia, wiotka i eteryczna jak gałąź młodej jabłoni, dorodna, krągła pupa i apetyczny, idealnie sterczący biust. Krągłości, wcięcia, wypukłości i wklęsłości - ileż razy słyszałam debaty na temat wywierania presji, gonienia za pięknem nieosiągalnym. Ileż razy ludzie podnosili larum, chcąc chronić młode dziewczęta przed kompleksami i wyśrubowanymi wymogami społeczeństwa. Pomyślcie tylko o niezliczonych akcjach body-positive, reklamach, spotach i filmach na ten temat. Wspaniale, że ktoś się o to troszczy, dla mnie samej to temat niezwykle ważny, a wręcz palący. Dzisiaj jednak chciałam zwrócić uwagę na inny kanon, w którym równie trudno się odnaleźć, a mianowicie kanon emocjonalnej akceptowalności.
Cieszę się, że chodzenie do psychologa pomalutku staje się standardem. Trzeba dbać o głowę, jako że bardzo wiele z nas właśnie głową pracuje i zarabia. Pozostają jednak pewne pola - szare strefy, o których nie mówimy, które pozostawiamy do samorozwiązania i jakoś niespecjalnie zwracamy na nie uwagę. Chodzi mi tutaj o akceptację swojego zaplecza emocjonalnego.

W dobie influenserów (polska pisownia absolutnie zamierzona) i aktywistów, mediów przesiąkniętych amerykańskim kunsztem w afiszowaniu się emocjami, cholernie trudno jest zaakceptować czyjąś wrażliwość i uczuciowość. Przywykliśmy już do wygłaszania najpikantniejszych opinii, a następnie zastrzegania sobie prawa do odrzucania apelacji i zażaleń, powołując się na wolność słowa i dwudziesty pierwszy wiek. Widzimy silne, niewzruszone wzorce, ludzi zahartowanych przez doświadczenia walki o szczyt, pieniądze i popularność - uwielbiamy cudze emocje, jednak wstydzimy się własnego wnętrza.
W kwestii emocji poszukiwanie arystotelejskiego złotego środka jest niemal niemożliwe. Nikt nie chce oziębłej ryby, wciskającej swoje emocje w najodleglejsze zakątki, tak samo jak neurotycznej księżniczki, miotającej się od euforii do skrajnej furii. Oczywiście da się pracować nad sobą, kształtować swój charakter i przełamywać pewne bariery, jednak czy naprawdę konieczne jest burzenie fundamentów własnej osobowości? Nieustanny powrót do dylematu wielkich przywódców - pasować wszystkim czy pozostać wiernym wobec siebie?
Czasami trzeba zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech i powiedzieć sobie jedno, ważne zdanie -
Nie chodzi o to co czuję, ale o to co wiem.
Owszem, jestem beznadziejną ekstrawertyczką, której nadinterpretacja, emocjonalność i nieustająca analiza potrafią uczynić z życia emocjonalne piekiełko. Owszem zdarza mi się płakać nad opóźnioną paczką, dodatkowym kilogramem czy oblanym kolokwium. Wiem jednak, że moja wrażliwość przyszła w pakiecie z empatią. Wiem, że rozumiem ludzi, ich potrzeby i etymologię błędów, które innym wydają się głupie lub niewybaczalne. Wiem, że potrafię pokochać z ogromną pasją, wiernie i trzy razy mocniej niż ktoś, kto swoimi emocjami dysponuje w bardziej rozważny sposób.
Wiem, że jest okej gdy twój emocjonalny bagaż ma nieznaczną niedowagę, tak samo jak wtedy gdy praktycznie się nie domyka.
Wiem, że nie poznałam jeszcze osoby, której osobowość chciałabym zmienić. Możliwe, że niejednokrotnie czujesz się "nie taki". Próbujesz zwalczyć swoje uczucia, powściągnąć lub popuścić emocjom - nie ma w tym nic złego. Nie istnieje osobowość wadliwa, której asymetryczna struktura uniemożliwiałaby odnalezienie balansu, gdy w grze pojawi się ten najważniejszy czynnik. Samoakceptacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz