Louisa
May Alcott napisała taką książkę, którą zatytułowała "Długa i zgubna pogoń
miłosna". Ja tę książkę bardzo lubię, bo wbrew dość oczywistym
skojarzeniom, które przywołuje, jest kawałkiem dobrej, frapującej
literatury.
Właśnie stamtąd pochodzi cytat, który czasem powraca do mojej świadomości, uwierając poczucie spokoju i uświadamiając mi, że czasy, być może, się zmieniają, ale ludzkie tęsknoty i pragnienia pozostają niezmienione.
"Bardzo jest
mało prawdziwej wolności na tym świecie. Częstokroć ci, którzy wydają się wolni
jak ptaki, są właśnie najsilniej spętani. Prawo, obyczaje, opinia publiczna,
strach, wstyd, czynią nas wszystkich niewolnikami."
Przypomniałam sobie o tym, kiedy w zeszłym tygodniu, po obejrzeniu "Małych kobietek", siedziałam na pustym przystanku autobusowym i płakałam. Szlochałam jak bóbr nie dlatego, że film był wzruszający (choć oczywiście był i to bardzo), ale dlatego, że zrobiło mi się szalenie wstyd.
Wiecie, marzy mi się rodzina, dzieciaki i dwa psy, które trzeba wyprowadzać na spacer każdego dnia. Poślubienia pierwszego chłopca, którego pokochałam, nie postrzegałam nigdy jako osobistej porażki, a nad robienie kariery dla samej kariery przedkładam raczej samorozwój - książki w domowym zaciszu i wypady do kina raz w tygodniu. Mówiąc krótko - zdałam sobie sprawę, że w świecie, który oczekuje od nas bycia Jo, mi zdecydowanie bliżej do Meg.
Nigdy nie wstydziłam się moich marzeń. Ceniłam (i cenię!) zwariowane koleje losu, które sobie obieram i cały wachlarz moich pokrętnych planów, zmieniających się jak w kalejdoskopie. A jednak po tamtym filmie, świadomość mojej nieprzeciętnej przeciętności stała się n i e w y g o d n a. Popłakałam więc na przystanku, przez telefon i jeszcze troszkę leżąc w łóżku, a później wstałam i pomyślałam sobie, że w sumie to mogę wszystko zmienić.
Nie jestem w stanie zliczyć wszystkich tych momentów, kiedy poprawiałam sobie samopoczucie kosztem innych. Mówiłam, że może nie mam dużych piersi, ale za to są naturalne (nie to co u tej laski
z instagrama). Powtarzałam, że może nie mam doskonałej pamięci, ale przynajmniej potrafię sklecić dwa zdania bez błędów ortograficznych (nie to co ten czy tamten). Przykłady można by mnożyć godzinami. Sęk w tym, że kiedy zaczęłam dorastać, zrozumiałam, że w świecie, w którym bombarduje się nas zadaniami niewykonalnymi, cicha akceptacja to największy skarb, jaki można podarować drugiemu człowiekowi.
Obecnie w internecie wszyscy lamentują nad popularnością "Żenka". Kto by chciał oglądać taki film, kiedy w kinach można obejrzeć całą oscarową stawkę. Dlaczego ludziom się to podoba? Co za ameby na to pójdą.
Dlaczego tak strasznie nam to przeszkadza? Z tego co wiem, nie jest to film szkodliwy społecznie (w przeciwieństwie do słynnego "365 dni"), nie zachęca dzieci do agresji, nie pochwala gwałtu ani dyskryminacji. Czy jest to kino wysokich lotów? Absolutnie nie! Czy jest to film obtoczony w solidnej dawce kiczu i przaśności? Absolutnie tak! Czy zrobił komuś krzywdę? Nie sądzę.
Nie zrozumcie mnie źle, zdecydowanie wolałabym, by TVP transmitowało koncert będący uhonorowaniem Możdżera, by ktoś nakręcił o nim dokument, ba wiem, że część ludzi zareagowałaby na to świętym oburzeniem, bo muzyka klasyczna, bo kto tego słucha. Nikt jednak nie zmusza mnie do oglądania "Żenka", więc nie mam problemu z tym, że cieszy się popularnością większą niż "Corpus Christi" czy "Ostatnia rodzina". Chciałabym, by było odwrotnie, ale nigdy nie odważyłabym się powiedzieć drugiemu człowiekowi, że jego ulubiony film to chała, bo ja świetnie bawiłam się na "Legionie Samobójców" i niezliczone, oburzone opinie ludzi nie potrafiły tego zmienić.
Od kiedy poszłam na studia nieustannie słyszę, że jestem beznadziejną idealistką, że wierzę w utopię, która nigdy nie zaistnieje. Trochę mi wtedy przykro, bo zdaje sobie sprawę, że moi krytycy, zawsze będą ten jeden krok dalej od życia w świetnym, pełnym tolerancji świecie. Ja w życiu doświadczyłam mnóstwo ludzkiego ciepła, dobra, wsparcia. Nie zawsze byłam dobra dla innych, nie zawsze akceptowałam wybory innych osób, ale zawsze, zawsze starałam się nad sobą pracować.
Na wakacjach poznałam cudowną dziewczynę - bystrą, śliczną i cholernie zdolną. Jednego wieczoru, siedziałyśmy razem w jednej z lwowskich knajpek, pochylone nad kieliszkiem wina, a ona powiedziała słowa, które odmieniły mój światopogląd. Stwierdziła, że jako kobieta ma dość słyszenia od innych kobiet, że czegoś nie może. Od tego czasu, nigdy nie czułam ukłucia zazdrości z powodu sukcesu kogoś innego - krok, na który przez dziewiętnaście lat życia nie potrafiłam się zdobyć.
Ja chciałabym rozszerzyć ten cytat i powiedzieć, że jako człowiek, mam dość słyszenia od innych ludzi, że czegoś nie mogę. Nie róbmy tego. Bądźmy tolerancyjni - dla wszystkich po równo, mniejszości, większości, prawych i lewych.
I w jednym bądźmy jak Meg - pamiętajmy, że odmienność czyichś marzeń, nie czyni ich mniej ważnymi od naszych.