piątek, 21 lutego 2020

Niewolnictwo XXI wieku


  Louisa May Alcott napisała taką książkę, którą zatytułowała "Długa i zgubna pogoń miłosna". Ja tę książkę bardzo lubię, bo wbrew dość oczywistym skojarzeniom, które przywołuje, jest kawałkiem dobrej, frapującej literatury. 

Właśnie stamtąd pochodzi cytat, który czasem powraca do mojej świadomości, uwierając poczucie spokoju i uświadamiając mi, że czasy, być może, się zmieniają, ale ludzkie tęsknoty i pragnienia pozostają niezmienione.


"Bardzo jest mało prawdziwej wolności na tym świecie. Częstokroć ci, którzy wydają się wolni jak ptaki, są właśnie najsilniej spętani. Prawo, obyczaje, opinia publiczna, strach, wstyd, czynią nas wszystkich niewolnikami."



  Przypomniałam sobie o tym, kiedy w zeszłym tygodniu, po obejrzeniu "Małych kobietek", siedziałam na pustym przystanku autobusowym i płakałam. Szlochałam jak bóbr nie dlatego, że film był wzruszający (choć oczywiście był i to bardzo), ale dlatego, że zrobiło mi się szalenie wstyd. 

Wiecie, marzy mi się rodzina, dzieciaki i dwa psy, które trzeba wyprowadzać na spacer każdego dnia. Poślubienia pierwszego chłopca, którego pokochałam, nie postrzegałam nigdy jako osobistej porażki, a nad robienie kariery dla samej kariery przedkładam raczej samorozwój - książki w domowym zaciszu i wypady do kina raz w tygodniu. Mówiąc krótko - zdałam sobie sprawę, że w świecie, który oczekuje od nas bycia Jo, mi zdecydowanie bliżej do Meg.

Nigdy nie wstydziłam się moich marzeń. Ceniłam (i cenię!) zwariowane koleje losu, które sobie obieram i cały wachlarz moich pokrętnych planów, zmieniających się jak w kalejdoskopie. A jednak po tamtym filmie, świadomość mojej nieprzeciętnej przeciętności stała się n i e w y g o d n a. Popłakałam więc na przystanku, przez telefon i jeszcze troszkę leżąc w łóżku, a później wstałam i pomyślałam sobie, że w sumie to mogę wszystko zmienić.


Nie jestem w stanie zliczyć wszystkich tych momentów, kiedy poprawiałam sobie samopoczucie kosztem innych. Mówiłam, że może nie mam dużych piersi, ale za to są naturalne (nie to co u tej laski
z instagrama). Powtarzałam, że może nie mam doskonałej pamięci, ale przynajmniej potrafię sklecić dwa zdania bez błędów ortograficznych (nie to co ten czy tamten). Przykłady można by mnożyć godzinami. Sęk w tym, że kiedy zaczęłam dorastać, zrozumiałam, że w świecie, w którym bombarduje się nas zadaniami niewykonalnymi, cicha akceptacja to największy skarb, jaki można podarować drugiemu człowiekowi.

  Obecnie w internecie wszyscy lamentują nad popularnością "Żenka". Kto by chciał oglądać taki film, kiedy w kinach można obejrzeć całą oscarową stawkę. Dlaczego ludziom się to podoba? Co za ameby na to pójdą.


Dlaczego tak strasznie nam to przeszkadza? Z tego co wiem, nie jest to film szkodliwy społecznie (w przeciwieństwie do słynnego "365 dni"), nie zachęca dzieci do agresji, nie pochwala gwałtu ani dyskryminacji. Czy jest to kino wysokich lotów? Absolutnie nie! Czy jest to film obtoczony w solidnej dawce kiczu i przaśności? Absolutnie tak! Czy zrobił komuś krzywdę? Nie sądzę.

Nie zrozumcie mnie źle, zdecydowanie wolałabym, by TVP transmitowało koncert będący uhonorowaniem Możdżera, by ktoś nakręcił o nim dokument, ba wiem, że część ludzi zareagowałaby na to świętym oburzeniem, bo muzyka klasyczna, bo kto tego słucha. Nikt jednak nie zmusza mnie do oglądania "Żenka", więc nie mam problemu z tym, że cieszy się popularnością większą niż "Corpus Christi" czy "Ostatnia rodzina". Chciałabym, by było odwrotnie, ale nigdy nie odważyłabym się powiedzieć drugiemu człowiekowi, że jego ulubiony film to chała, bo ja świetnie bawiłam się na "Legionie Samobójców" i niezliczone, oburzone opinie ludzi nie potrafiły tego zmienić.


  Od kiedy poszłam na studia nieustannie słyszę, że jestem beznadziejną idealistką, że wierzę w utopię, która nigdy nie zaistnieje. Trochę mi wtedy przykro, bo zdaje sobie sprawę, że moi krytycy, zawsze będą ten jeden krok dalej od życia w świetnym, pełnym tolerancji świecie. Ja w życiu doświadczyłam mnóstwo ludzkiego ciepła, dobra, wsparcia. Nie zawsze byłam dobra dla innych, nie zawsze akceptowałam wybory innych osób, ale zawsze, zawsze starałam się nad sobą pracować.


  Na wakacjach poznałam cudowną dziewczynę - bystrą, śliczną i cholernie zdolną. Jednego wieczoru, siedziałyśmy razem w jednej z lwowskich knajpek, pochylone nad kieliszkiem wina, a ona powiedziała słowa, które odmieniły mój światopogląd. Stwierdziła, że jako kobieta ma dość słyszenia od innych kobiet, że czegoś nie może. Od tego czasu, nigdy nie czułam ukłucia zazdrości z powodu sukcesu kogoś innego - krok, na który przez dziewiętnaście lat życia nie potrafiłam się zdobyć.


  Ja chciałabym rozszerzyć ten cytat i powiedzieć, że jako człowiek, mam dość słyszenia od innych ludzi, że czegoś nie mogę. Nie róbmy tego. Bądźmy tolerancyjni - dla wszystkich po równo, mniejszości, większości, prawych i lewych.


 I w jednym bądźmy jak Meg - pamiętajmy, że odmienność czyichś marzeń, nie czyni ich mniej ważnymi od naszych.


wtorek, 26 listopada 2019

Nadmiar emocjonalny

"Nie możemy pasować wszystkim, pozostając szczerymi wobec siebie. [...] W pewien sposób pani brak emocji jest błogosławieństwem"

 Zdanie, że trzeci sezon "The Crown" jest arcydziełem, w tym momencie balansuje na kruchej granicy między opinią, a faktem niepodważalnym. Powyższy cytat jest jednym z licznych, stanowiących o tym dowodów. Stanowi też o czymś jeszcze, o temacie, który wydaje mi się jakoś umykać czujnym spojrzeniom mediów i opinii publicznej.

  Bardzo dużo mówi się o obowiązującym w naszym czasie kanonie piękna. Cieniutka talia, wiotka i eteryczna jak gałąź młodej jabłoni, dorodna, krągła pupa i apetyczny, idealnie sterczący biust. Krągłości, wcięcia, wypukłości i wklęsłości - ileż razy słyszałam debaty na temat wywierania presji, gonienia za pięknem nieosiągalnym. Ileż razy ludzie podnosili larum, chcąc chronić młode dziewczęta przed kompleksami i wyśrubowanymi wymogami społeczeństwa. Pomyślcie tylko o niezliczonych akcjach body-positive, reklamach, spotach i filmach na ten temat. Wspaniale, że ktoś się o to troszczy, dla mnie samej to temat niezwykle ważny, a wręcz palący. Dzisiaj jednak chciałam zwrócić uwagę na inny kanon, w którym równie trudno się odnaleźć, a mianowicie kanon emocjonalnej akceptowalności.

  Cieszę się, że chodzenie do psychologa pomalutku staje się standardem. Trzeba dbać o głowę, jako że bardzo wiele z nas właśnie głową pracuje i zarabia. Pozostają jednak pewne pola - szare strefy, o których nie mówimy, które pozostawiamy do samorozwiązania i jakoś niespecjalnie zwracamy na nie uwagę. Chodzi mi tutaj o akceptację swojego zaplecza emocjonalnego. 

  Mój chłopak to najbardziej miękka i atłasowa istota na świecie, jednak nasza przyjaźń pokazała mi bardzo wyraźnie ogromne różnice między nami i w swoim początkowym stadium, skłoniła mnie do przemyślenia kwestii mojej własnej konstrukcji emocjonalnej. Umówmy się, kiedy obcujesz z człowiekiem zrównoważonym, spokojnym i powściągliwym w dysponowaniu swymi uczuciami, wyraźniej niż kiedykolwiek zaczynasz dostrzegać swój własny, emocjonalny nadmiar. Płakanie na reklamach oreo, paraliżujące wzruszenie w momentach szczególnej bliskości, świeczki w oczach na myśl o jakiejś społecznej niesprawiedliwości. Nim się obejrzysz, toniesz w jeziorku własnych łez i zastanawiasz się gorączkowo, kiedy przestało być tą niewielką kałużą, którą zauważałeś kątem oka. 

  W dobie influenserów (polska pisownia absolutnie zamierzona) i aktywistów, mediów przesiąkniętych amerykańskim kunsztem w afiszowaniu się emocjami, cholernie trudno jest zaakceptować czyjąś wrażliwość i uczuciowość. Przywykliśmy już do wygłaszania najpikantniejszych opinii, a następnie zastrzegania sobie prawa do odrzucania apelacji i zażaleń, powołując się na wolność słowa i dwudziesty pierwszy wiek. Widzimy silne, niewzruszone wzorce, ludzi zahartowanych przez doświadczenia walki o szczyt, pieniądze i popularność - uwielbiamy cudze emocje, jednak wstydzimy się własnego wnętrza.


  W kwestii emocji poszukiwanie arystotelejskiego złotego środka jest niemal niemożliwe. Nikt nie chce oziębłej ryby, wciskającej swoje emocje w najodleglejsze zakątki, tak samo jak neurotycznej księżniczki, miotającej się od euforii do skrajnej furii. Oczywiście da się pracować nad sobą, kształtować swój charakter i przełamywać pewne bariery, jednak czy naprawdę konieczne jest burzenie fundamentów własnej osobowości? Nieustanny powrót do dylematu wielkich przywódców - pasować wszystkim czy pozostać wiernym wobec siebie?

  Czasami trzeba zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech i powiedzieć sobie jedno, ważne zdanie - 

Nie chodzi o to co czuję, ale o to co wiem.

  Owszem, jestem beznadziejną ekstrawertyczką, której nadinterpretacja, emocjonalność i nieustająca analiza potrafią uczynić z życia emocjonalne piekiełko. Owszem zdarza mi się płakać nad opóźnioną paczką, dodatkowym kilogramem czy oblanym kolokwium. Wiem jednak, że moja wrażliwość przyszła w pakiecie z empatią. Wiem, że rozumiem ludzi, ich potrzeby i etymologię błędów, które innym wydają się głupie lub niewybaczalne. Wiem, że potrafię pokochać z ogromną pasją, wiernie i trzy razy mocniej niż ktoś, kto swoimi emocjami dysponuje w bardziej rozważny sposób.

Wiem, że jest okej gdy twój emocjonalny bagaż ma nieznaczną niedowagę, tak samo jak wtedy gdy praktycznie się nie domyka. 

 Wiem, że nie poznałam jeszcze osoby, której osobowość chciałabym zmienić. Możliwe, że niejednokrotnie czujesz się "nie taki". Próbujesz zwalczyć swoje uczucia, powściągnąć lub popuścić emocjom - nie ma w tym nic złego. Nie istnieje osobowość wadliwa, której asymetryczna struktura uniemożliwiałaby odnalezienie balansu, gdy w grze pojawi się ten najważniejszy czynnik. Samoakceptacja. 




  

poniedziałek, 4 listopada 2019

Architektura życia


  Pamiętacie tę scenę z finału czwartego sezonu "How I met your mother" - tę, w której Lily zachęca Teda do przyjęcia posady wykładowcy na Columbii? W tamtej scenie pada jedno zdanie, które niezmiennie porusza mnie do głębi.

"Nie zaprojektujesz życia jak budynku, to tak nie działa. Żyj, a ono samo się zaprojektuje"

  Może dla ludzi to zupełnie oczywista myśl, jednak ostatnie kilka lat mocno zweryfikowały moje spojrzenie na dorastanie i poszukiwanie własnej drogi. Cztery lata temu (w pierwszej liceum) byłam zupełnie innym człowiekiem - miotałam się między skrajnościami, zdeterminowana by odnaleźć najlepszą wersję siebie, a przez najlepszą rozumiem tutaj tę wersję siebie, w której byłabym w stanie zadowolić wszystkich wokół. 

  Kiedy wspominam początek listopada tamtego roku, nie mogę przestać się uśmiechać. I nie, nie dlatego, że nowa klasa była wspaniała (bo jeszcze wtedy nie była), nie dlatego, że w trakcie wakacji przeżyłam filmową przemianę w gorącą laskę i utarłam nosa wszystkim facetom, którzy dali mi kosza w gimnazjum (bo nie przeżyłam i nie utarłam) ani nawet dlatego, że wszystko wokół mnie było nowe i zachwycająco świeże. Brzydka prawda jest taka, że początkiem listopada 2015 roku byłam egzaltowaną pannicą, w której poczucie wyższości i niższości mieszało się w zaskakujących proporcjach, która poszła do nowej klasy, gdzie nie znając praktycznie nikogo usiłowała zaskarbić sobie sympatię zbyt długim językiem i nową (niefortunną) fryzurą. Taka byłam i zupełnie się tego nie wstydzę. Przyznam nawet, notabene zupełnie szczerze, że patrząc na tę małą siksę, jestem dumna. Bez względu na to jaka była, stanowiła jeden z etapów, które musiałam przejść, żeby doświadczyć tysiąca małych-dużych życiowych cudów, czekających na mnie przez kolejne lata. 


  Jeśli chodzi o projektowanie życia, sprawa wygląda podobnie. Przez długie lata mojej edukacji myślałam, że będę baletnicą, aktorką, pisarką, nauczycielką, ekonomistką, reżyserem, tłumaczem kabinowym, że będę studiować
w Londynie albo Lancaster, że znajdę lukratywną posadę
i kupię rodzicom piękną willę i gaj oliwny czterdzieści kilometrów od Loretto. Jak gąbka chłonęłam oczekiwania
i życzenia rzucane w moją stronę podczas rodzinnych obiadów, wywiadówek i rozmów z przyjaciółmi.
Tak chorobliwie nie chciałam narazić nikogo na rozczarowanie, że zupełnie zapomniałam zapytać o zdanie siebie.

  W listopadzie 2018 roku byłam gdzieś, gdzie nie umiejscowiłabym się w żadnej z moich fantazji. W miejscu, które wybrałam pod wpływem impulsu, wbrew opinii świata, nie zważając na cenne rady i sugestie. Dopuściłam do głosu siebie i to było niewątpliwie wyzwalające doświadczenie. Nie powiem, że droga, którą obecnie podążam jest usłana różami - mam liczne (oj liczne) chwile zwątpienia, wieczory kiedy szlocham niepewna czy robię to co trzeba. Świadomość podjętej samodzielnie decyzji wiele ułatwia - z jakiegoś powodu tego zapragnęłam, więc najwyraźniej te wszystkie potknięcia i draśnięcia są mi potrzebne, tak jak potrzebne mi było pójść na zupełnie nieadekwatny profil w liceum i dzięki temu zawrzeć najpiękniejsze przyjaźnie, zakochać się bez pamięci w kimś, kto wyciąga ze mnie wszystko co najlepsze, dać się zainspirować nauczycielom, którzy stali się integralną częścią mojego dorastania. 

  Życie trzeba przeżyć, a ono zaprojektuje się samo - tak jest, naprawdę to nie tylko pusty cytat, jeden z tych, które brzmią odkrywczo, bo padają z ekranu na którym widnieje logo znanej wytwórni. Myślę czasem, że kiedy idę do przodu i staram się być przyzwoitym człowiekiem, trafiam dokładnie tam, gdzie być powinnam. Miałam w swoim życiu niezliczone chwile gdy po turbulencjach i opóźnieniach - zmęczona i poobijana zdawałam sobie sprawę, że jestem w domu, że nie chciałabym być nigdzie indziej. Wszystko przemija - rany się goją, nienawiść wietrzeje, a plany, które wysnuliśmy jako dzieciaki patrząc na te ekstra świecące w ciemności gwiazdki, które tata ponaklejał na suficie - się zmieniają. Życie to tak złożony i ekspresyjny mechanizm, że...no powiedzmy, że nie można oczekiwać dotarcia na stację końcową w tempie Intercity gdy się jedzie TLK. 

  Będzie dobrze, wszystko jakoś się ułoży - nie ma co się za bardzo stresować tym, na co nie mamy wpływu. I kasa to nie wszystko - naprawdę, przejmowanie się pieniędzmi i warunkowanie swoich wyborów wyłącznie cyferkami nie ma sensu. Trzeba odetchnąć, posłuchać do czego popycha nas przeznaczenie i odważnie ruszyć naprzód. Oddać się w ręce tej perpetuum mobile jaką jest architektura życia.


Obserwatorzy